– My, katecheci przychodzimy do młodych ludzi z całym grillem i walimy im takie mięcho, że oni tego nie łykają, mało tego – wymiotują tym, bo nie potrafią tego strawić – mówi ks. Przemysław Kawecki SDB. O „duszpasterskiej bylejakości”, katechezie w szkole i nudnych kazaniach z „Kawą” rozmawia Marta Brzezińska.

Ks. Przemysław Kawecki SDB
W moim odczuciu kluczem do religijnego wychowania młodego człowieka jest relacja. Dlatego wydaje mi się, że katecheta nie może podchodzić do swojej pracy tak jak np. nauczyciel matematyki. Nauczyciel od matematyki czy fizyki wcale nie musi mieć dobrej relacji ze swoim uczniem, żeby być słuchanym. Nauka chemii, fizyki, historii przynosi szybko wymierne owoce. Młodzież wie, że musi się uczyć matematyki, bo będzie zdawać ją na maturze, co warunkuje pójście na studia, potem dobrą pracę, etc. W przypadku szkolnej katechezy jest trochę inaczej. W ogromnej masie uczniowie nie czują, że katecheza jest im do czegokolwiek potrzebna. Z drugiej strony jednak po coś się na nią zapisali, tak? Zatem następuje tu przecięcie bardzo różnych, skomplikowanych oczekiwań i interesów: Chcę wzrastać w wierze, ale nie chcę być oceniany; Chcę dyskutować z katechetą, chcę wymieniać poglądy, ale bez potrzeby weryfikacji w dzienniku moich obecności na niedzielnej Eucharystii. Z drugiej strony – jak upilnować 30 osób, bez ocen? Jak uczyć, kiedy nie ma jak zweryfikować? To pytania na które cały czas nie znajdujemy właściwej odpowiedzi. W końcu pojawia się na horyzoncie kolejny dylemat – czy chodzi nam o religioznawstwo, czy o katechezę, czyli de facto – pogłębianie w wierze?
Oceniając realia, słuchając młodych coraz bardziej przekonuję się, że ksiądz katecheta nie może być tylko nauczycielem – ma z jednej strony przekazywać wiedzę, ale do tego musi wejść w relację z uczniami. O tym mówił Jan Paweł II, kiedy podkreślał, że potrzebujemy świadków, a nie nauczycieli. Jeżeli ksiądz jest dla mnie bohaterem, a katecheta autorytetem, takim trochę wychowawcą – trochę przewodnikiem duchowym, to na pewno będzie przyjęty ze swoimi treściami. Katecheta nie może się silić, ale musi umieć nawiązać z nim kontakt, szukać tej relacji, zadać sobie trud wyjścia do niego. Ale niczego nie udawać! Nie chodzi o bycie „cool”, młodzi szybko wyczują każdy fałsz! I pod żadnym pozorem nie wycofujmy się ze szkół – to super miejsce na spotkanie z młodym człowiekiem. Zastanówmy się tylko nad rodzajem i jakością naszej obecności w tym środowisku.
Ważna jest otwartość na młodego człowieka. Słyszałem już takie historie, że katecheta zaczyna rok szkolny od przechadzania się po klasie i wskazywania, których koszulek młodzi nie mogą nosić bo są satanistyczne, albo dlaczego książki o Harrym Potterze są złe. A potem ksiądz albo katechetka dziwią się, że przez resztę zajęć są wyśmiewani, prowokowani, czy nawet znieważani. Nasza optyka powinna być nieco inna: kiedy wchodzę do klasy i widzę, że połowa klasy ma długie włosy i w koszulki Behemota, to wiem, że taka muzyka czy sposób bycia są dla nich w jakiś sposób ważne. Dlatego staram się wejść z nimi w dialog, okazać im szczere zainteresowanie, pytać, co im się w takiej muzyce podoba, bo oni lubią o takich rzeczach rozmawiać, wyjaśniać, dzielić się tym co przeżywają. Tylko trzeba stworzyć do tego odpowiedni klimat. W efekcie – jeżeli ja zainteresuję się ich światem, to istnieje uzasadniona nadzieja, że prędzej czy później on zainteresuje się moim! Zapytają – a ksiądz czego słucha, co lubi oglądać, co ksiądz myśli o tym, o tamtym…
Często do młodych wychodzimy ze złej pozycji, waląc jak z armaty, że wszystko naokoło jest złe. Więc przekaz, jaki oni dostają jest taki, że Kościół się wszystkiego czepia. My dorośli, katecheci, osoby po teologii wiemy, jakie zagrożenia duchowe mogą się kryć np. w serii o Potterze, ale tak jak mówi św. Paweł – odwołując się do zdrowego rozsądku – jednym można podać już mięso, ale dla innych wciąż pokarmem jest mleko. A ja mam wrażenie, że przychodzimy do młodych ludzi z całym grillem i walimy im takie mięcho, że oni tego nie łykają, mało tego – wymiotują tym, bo nie potrafią tego strawić. Tu nie chodzi o rozmiękczanie doktryny, ale o zdrowy rozsądek wyrażający się w prostym, pedagogicznym pytaniu: kogo mam przed sobą?
I tu pojawia się kolejny problem, który wprowadza wiele nieporozumień w relacji Katecheta – młody człowiek. Często przychodzimy do ludzi na katechezę oczekując, że to już będą jakoś uformowane, wierzące osoby. Realia pokazują, że na lekcjach katechezy wielokrotnie mamy do czynienia z ludźmi niewierzącymi – nie mającymi żadnej osobistej relacji z Bogiem. Jak zatem można utwierdzać w wierze kogoś, kto nie ma relacji z Chrystusem? Dlatego chyba tak często lekcje religii przypominają pole bitwy, a nie miejsca głoszenia Dobrej Nowiny. Znajomy wyznał kiedyś, że od dzieciństwa negował wszystkie treści głoszone na katechezie. W szkole średniej doszło do tego, że publicznie – przy aprobacie całej klasy szydził z wszystkiego co mówił katecheta. W czasie wakacji ów chłopak, za namową przyjaciół wziął udział w rekolekcjach ewangelizacyjnych na których miał doświadczyć osobowego spotkania z Jezusem Chrystusem. Po rozpoczęciu nowego roku szkolnego z zapartym tchem słuchał słów katechety i nie mógł zrozumieć dlaczego reszta klasy nadal śmieje się i neguje wszystko co mówi się na katechezie. Katecheta się nie zmienił, przekazywane treści również – zmieniło się nastawienie młodego człowieka, który chciał dowiedzieć się więcej o tym czego doświadczył na rekolekcjach.
Przysłuchując się ogólnopolskiej dyskusji na temat zasadności katechezy w szkole jej celu i sposobu prowadzenia uważam, że współcześnie – uwzględniając istniejące realia – powinna mieć ona charakter ewangelizacyjny. Powinna prowadzić młodego człowieka do fascynacji osobą Jezusa Chrystusa. Bez tego doświadczenia, katecheza jaką znamy jest odbierana przez nastolatków – mniej lub bardziej świadomie – jako indoktrynacja, a przez to odrzucana. Cała kultura wokół mówi mu, że to jedna wielka bzdura, więc jeśli on nie ma osobowego doświadczenia wiary, to bardzo trudno jest mu to wszystko pojąć. Bez światła wiary nie ma – mówiąc językiem kazań – żyznej gleby.
I wreszcie po trzecie, coś, co nazywam „duszpasterską bylejakością”. Najlepsze nawet rekolekcje i wysiłki katechetów nie wystarczą jeśli nadal w wielu polskich kościołach będziemy uprawiać „bylejakość” wyrażającą się w głoszeniu kazań, które nie dają życiodajnej siły – bo są niezrozumiałe, albo pompatyczne; udzielaniu sakramentów – szczególnie sakramentu pojednania i pokuty – bez przejęcia się konkretnym człowiekiem; brakiem wspólnot formacyjnych, czy też krytyką i zwalczaniem jakichkolwiek form innych niż tzw. duszpasterstwo ogólne. Z badan socjologa religii z KUL, ks. Mariańskiego wynika, że w ostatnich latach bardzo zmalało zainteresowanie duszpasterzy zaangażowaniem w różne ruchy, wspólnoty, stowarzyszenia katolickie. I chociaż mówi się, że wspólnoty są „wiosną Kościoła”, to jak pokazują badania trend na naszym polskim podwórku jest odwrotny. Kiedy jeżdżę po Polsce, to często spotykam się z sytuacjami, kiedy jedyne wspólnoty w parafii to chóry i tradycyjne kółko różańcowe – nie ma grup dla młodzieży, ludzi w średnim wieku, młodych małżeństw, rodzin. I myślę, że to jest pewien grzech zaniedbania z naszej strony, bo nie wiemy jak to zorganizować, nie mamy pomysłu, czasu, etc. Ludzie, którzy z natury potrzebują indywidualnego zainteresowania nimi, czują się w Kościele coraz bardziej obco, więc nie dziwmy się, że Kościoły zaczynają nam powoli pustoszeć!
Największym dramatem jest jednak ciągły głód żywego słowa wśród wiernych. Ostatnio mój kolega, współwłaściciel dużej firmy, skarżył się na swoją parafię, że nie słyszał tam od roku żadnego kazania. Owszem co niedziela różni księża czytają coś z ambony, co ma imitować kazanie, ale w jego odczuciu nie ma to nic wspólnego z głoszeniem czyli przepowiadaniem Dobrej Nowiny. W jego mniemaniu jest to raczej smutna nowina o jakimś zubożeniu potencjału współczesnych duchownych. Oczywiście trudno winić kapłana, jeśli nie ma talentu do mówienia kazań, nie ma takiego daru. Jednak każdy z nas przeszedł w seminarium przynajmniej dwa lata homiletyki – sztuki mówienia kazań. Rodzi się zatem pytanie, czy był to zmarnowany czas? Tym czasem, żeby w wierze przyjmować Komunię Świętą, przystępować do innych sakramentów trzeba być osłuchanym ze Słowem, bo wiara rodzi się przecież ze słuchania. A jak na kazaniach w Kościele słyszysz tylko coś, co cię przede wszystkim nudzi, a w efekcie odpycha, zniechęca to jak ma się w Tobie zapalić ogień wiary? Relacja Szymona Piotra z Jezusem, zaczęła się od tego, że siedział w łodzi i słuchał nauczania Jezusa, po którym powiedział: na Twoje Słowo mogę zarzucić sieć. A co powiedzieliby ludzie po naszych kazaniach? Jaki obraz Jezusa wypływa z tych naszych czytanek – zwanych dumnie kazaniami?
Nie chciałbym użyć złego porównania, ale w pewnym sensie, liturgia zawiera w sobie elementy teatru – misterium – musi być dopracowana, piękna, kazanie powinno być mocne, proklamowanie Słowa Bożego nie po to nazywa się proklamowaniem, żeby małe dzieci czytały: „Podobnie mężowie we wspólnym pożyciu liczcie się rozumnie ze słabszym ciałem kobiecym!” – bo wtedy ośmieszamy powagę sytuacji. Tymczasem takiej bylejakości w liturgii, w duszpasterstwie jest sporo, a to jest najgorsze świadectwo Kościoła o samym sobie.
Rozmawiała Marta Brzezińska